nadszedł czas i na różnice :)
"Moje" małe, zapyziałe miasteczko. Nie pozbawione jednak ambicji i oryginalnej przeszłości. Wszak Anglicy uwielbiają grzebać się we własnej historii. Ale nie o tym... Przedłużający się weekend. Późne popołudnie, wczesny wieczór, już po zachodzie słońca. Chłodnobłękitne niebo złamane różem, zapowiedź pięknej pogody na kolejny dzień. Atmosfera beztroski i relaksu unosząca się w powietrzu wraz z zapachem piwa i węgla drzewnego. Ludność niemal masowo wyległa grillować, toteż zapach owej beztroski i relaksu jest bardzo silnie wyczuwalny. Zwłaszcza na jednej z dwóch sąsiednich ulic. Tutaj, w UK weekendowa celebracja zaczyna się od czwartku a kończy we wtorek. Bez względu na pogodę, która wiadomo- nie rozpieszcza.
Czasami łapię się na tym, że tak naprawdę mam dość tych wszystkich drobiazgów odróżniających tutejszą codzienność od tej swojskiej- polskiej. Tu nawet piesi chadzają inną stroną chodnika. I te kurki cholerne! Dwa osobne krany z ciepłą i zimną wodą. Ile już razy poparzyłam dłonie. Kontakty, nie jak u nas z dwoma, tylko z trzema bolcami (chyba tak się to nazywa). I karpety- wykładziny najczęściej beżowe położone nawet w...łazience. Apropos łazienki, toalety. Próżno szukać kontaktu, żeby zaświecić światło. Jest tylko sznureczek. Jego szarpnięcie powoduje "oświecenie" i jednocześnie uruchomienie wentylatora, którego specyficzny metaliczny dżwięk przyprawia o ból głowy i czasem zakłóca sen. Na koniec klamka, zamiast normalnej spłuczki. Tragikomedia. I pomyśleć, że to jeszcze nie wszystko... :)
Noc. Fioletowy mrok powoli sączący się z kątów i co ciaśniejszych uliczek. Na niebie ćwierć księżyca.
Lubię.
Dodaj komentarz